13.07 (czwartek – dzień 15) Pod przełęczą Sengi La
Wszyscy już wyruszyli w dalszą trasę, a my ciągle czekamy na Seringa, który jeszcze nie wrócił ze wsi. Wreszcie w oddali na ścieżce pojawia się jakiś punkcik i szybko zmierza w naszą stronę. Chociaż mocno spóźniony, Sering stanął na wysokości zadania – pod pachą przytargał pożyczony prymus (tylko za 300 R). Zadbał też o paliwo do niego, bo nasze zupełnie nie nadaje się do tutejszych maszynek. Przekraczamy potok, po jego drugiej stronie zostawiamy Potoksar i podchodzimy pod górę, w kierunku przełęczy Sengi La. Pogoda wyraźnie się psuje. Chyba goni nas wczorajsza mgła i mżawka. Mijamy przełęcz Bumitse, z której rozpościera się przepiękny widok na Sengi La, zamykającą wielką, szeroką dolinę, którą będziemy przemierzać cały dzień.
Po przejściu połowy doliny napotykamy 4 strumienie, rozlewające się szeroko w poprzek naszej drogi. Wreszcie przydałyby się buty, na których kupno nie zdecydowaliśmy się przed wyjazdem. Na szczęście woda nie jest zbyt wysoka i można je przeskoczyć bez testowania sandałów, bo to średnia przyjemność moczyć nogi w lodowatej cieczy. Wojtkowi się, niestety, nie udało przejść po kamieniach suchą stopą.
Ponieważ zmoczył nogi, więc krótka chwila przerwy na zmianę skarpetek. Marysię przeprowadził Sering, brrry..... jak on wytrzymał w tej lodówce. Niby trasa niezbyt trudna, a do podnóża przełęczy Sengi La Base Camp (Nort – 4750m) docieramy skonani. Na szczęście w tea shopie (solidna konstrukcja kamienna zwieńczona, jak zwykle, dachem ze spadochronu) serwują pyszną gorącą herbatę i to w dużych szklankach. Rozbijamy namioty, ale ze względu na kiepską aurę (wiatr, mżawka i przenikliwy ziąb) obiad gotujemy w tea shopie – tym razem spagetti z sosem bolońskim. Sering kiepsko wygląda i tak się też czuje – moczenie stóp w zimnych potokach nie wyszło mu na dobre. Bez protestu przyjmuje od nas gripex. Sama jestem ciekawa, jak na niego podziała, ale chyba nie jest źle, skoro przed snem poprosi o jeszcze jedną tabletkę. Wojtek konstruuje zmyślną suszarkę do butów – w bocznych ściankach dwóch puszek (chyba pamiętały groszek konserwowy) nawierca liczne dziury, upycha te puszki w cholewkach butów i wkłada w nie zapalone świeczki (buty do rana mu prawie wyschły). Smaruje sobie jeszcze na noc zmęczone i nadwyrężone wcześniejszym złamaniem kolano specjalną maścią.
Na widok tubki z maścią ożywia się staruszek drzemiący w kącie namiotu. Wierzy w cudowną moc naszej maści i smaruje sobie wszystko, co go boli i co ma pod ręką. W tym całym zmęczeniu i kiepskim samopoczuciu Sering zapomniał o wieczornej strawie dla osiołków. Być może dlatego wychodząc z tea shopu walnęłam głową w ośli łeb, który wyczekiwał cierpliwie przed derką osłaniającą wejście. W nocy budzą nas hałasy i do namiotu zagląda Sering z poganiaczem poznanym wczoraj w tea shopie – czy nie wiemy, gdzie są nasze i jego osiołki. Oczywiście, że nie wiemy. Nigdzie w pobliżu ich nie było, jednak ze względu na zalegające ciemności odkładamy poszukiwania do rana. Zdążyliśmy jeszcze zauważyć, że pogoda wyraźnie się załamuje.
Dalej
|